Sto czterdzieści baniek
997
tytuł:
Sto czterdzieści baniek
gatunek:
felieton
muzyka:
słowa:
Jak niebezpiecznie jest czasem leczyć się z grypy domowymi środkami, słuchając amatorskich rad sąsiadów, niech posłuży za dowód smutna sprawa kamasznika, pana Marcelego Pszczółkowskiego, odbyta przed sądem grodzkim przy ul. Długiej.
Pan Marceli kaszlał od dłuższego czasu, w kościach go łamało i w ogóle czuł się bardzo źle. Sąsiad jego przez ścianę, p. Antoni Bobek, elektromonter, nie mogąc słuchać po nocach kaszlu p. Marcelego, zaczepił go rano w korytarzu i rzekł:
- Panie Pszczółkowski, na grypę tylko bańki. Każ pan ich sobie postawić sztuk tak ze sto czterdzieści, a na rano będzie pan zdrów jak ryba.
Pan Pszczółkowski posłuchał rady, ale, nie mogąc skompletować dostatecznej ilości baniek, których zebrał tylko czterdzieści, zwrócił się o pomoc do dobrego
sąsiada.
Co z tego wynikło opowiedział pan Marceli sądowi w następujących słowach:
- Pan Bobek baniek nie posiadał, znakiem tego kazał mnie wziąść duży słój i powiedział, że on wystarczy za setkie baniek. Faktycznie w tem słoju moja żona
kwasiła pięćdziesiąt dużych hrubieszowskich ogórków, lakiem prawem rachonek się zgadzał. Ponieważ nikt inszy słoju do pleców przystawić mnie nie umiał, pan
Bobek sam się tego podjął. Kazał mnie kupić butelkie leczniczego spirytusu, zrobił z waty pochodnie, oblał i podpalił. Myślałem, proszę wysokiego sądu, że skonam, jak mnie słój na plecach postawili, na dobitek od pochodni firanki się zajęli. Ja leże ze słojem z tyłu i nie wiem, co robić. Firanki się palą, słój mnie ciągnie jak cholera, a pan Bobek mówi, że galanteria rzecz nabyta, a zdrowie przede wszystkim, i dawaj mnie przystawiać naokoło słoju jeszcze czterdzieści zwyczajnych baniek. Żona firanki
ugasiła, całe mieszkanie wodą zalała. Ja leże pod kołdrą ze słojem na plecach, ciągnie mnie jak nagła krew i czekam, co będzie dalej. Dziesięć minut minęło i
przepis każe bańki zdjąć. Proszę o to żonę, ale słaba kobieta nie mogła dać rady, tak się słój do mnie przyczerpił, że ani rusz go oderwać. Żona ciągła,
dzieci ciągli, pogrzebaczem podważali, nic. W taki sposób widzę, że krewa, bo pod słojem mam guzzpół metra wysokości. Jak tak dalej pójdzie, na całe życie
garbatym się mogię zostać. Posyłam po pana Bobka, ale mnie powiedzieli, że pojechał do zajęcia, bo na noc robi. Rozpacz mnie ogarnęła, żona przeklina,
dzieci płaczą, a ja ze słojem latam po mieszkaniu jak głupi i cierpię. Dopiero zawołałem z dołu stróża, któren udzielił mnie pomocy.
- W jaki sposób?
- Kopnął w słój tak, że łbem pod łóżko wleciałem. Ma się rozumieć pokaleczyłem się przytem coś niecoś.
- A więc przez zemstę pobił pan potem poszkodowanego Bobka?
- Poniekąd tak jest, ale nie o firanki, nie o spirytus, nie o pokaleczenie mnie się rozeszło, tylko o to, że nie pomogło. Kasłałem potem trzy razy tyle, więc, znaczy się, musiałem łachudrę nauczyć, że jak nie wie na pewno, nie ma prawa domową medycyną się zajmować.
Sąd stanął na stanowisku, że pan Pszczółkowski zareagował jednak zbyt silnie, i skazał go na tydzień aresztu z zawieszeniem do 3 lat.
07.06.2021
Objaśnienia:
1)
tem
-
tym
Tekst od Rabina.
amatorskich rad sąsiadów, niech posłuży za dowód smutna sprawa kamasznika, pana
Marcelego Pszczółkowskiego, odbyta wczoraj przed sądem grodzkim przy ul.
Długiej.
Pan Marceli kaszlał od dłuższego czasu, w kościach go łamało i w ogóle czuł się
bardzo źle. Sąsiad jego przez ścianę, p. Antoni Bobek, elektromonter, nie mogąc
słuchać po nocach kaszlu p. Marcelego, zaczepił go rano w korytarzu i rzekł:
- Panie Pszczółkowski, na grypę tylko bańki, każ pan ich sobie postawić sztuk
tak ze sto czterdzieści, a na rano będzie pan zdrów jak ryba.
Pan Pszczółkowski posłuchał rady, ale, nie mogąc skompletować dostatecznej
ilości baniek, których zebrał tylko czterdzieści, zwrócił się o pomoc do dobrego
sąsiada.
Co z tego wynikło opowiedział pan Marceli sądowi w następujących słowach:
- Pan Bobek baniek nie posiadał, znakiem tego kazał mnie wziąść duży słój i
powiedział, że on wystarczy za setkie baniek. Faktycznie w tem słoju moja żona
kwasiła pięćdziesiąt dużych hrubieszowskich ogórków, lakiem prawem rachonek się
zgadzał. Ponieważ nikt inszy słoju do pleców przystawić mnie nie umiał, pan
Bobek sam się tego podjął.
Kazał mnie kupić butelkie leczniczego spirytusu, zrobił z waty pochodnie, oblał
i podpalił. Myślałem, proszę wysokiego sądu, że skonam, jak mnie słój na plecach
postawili, na dobitek od pochodni firanki się zajęli. Ja leże ze słojem z tyłu i
nie wiem, co robić. Firanki się palą, słój mnie ciągnie jak cholera, a pan Bobek
mówi, że galanteria rzecz nabyta, a zdrowie przede wszystkim, i dawaj mnie
przystawiać naokoło słoju jeszcze czterdzieści zwyczajnych baniek. Żona firanki
ugasiła, całe mieszkanie wodą zalała. Ja leże pod kołdrą ze słojem na plecach,
ciągnie mnie jak nagła krew i czekam, co będzie dalej. Dziesięć minut minęło i
przepis każe bańki zdjąć. Proszę o to żonę, ale słaba kobieta nie mogła dać
rady, tak się słój do mnie przyczerpił, że ani rusz go oderwać. Żona ciągła,
dzieci ciągli, pogrzebaczem podważali, nic. W taki sposób widzę, że krewa, bo
pod słojem mam guzzpół metra wysokości. Jak tak dalej pójdzie, na całe życie
garbatym się mogię zostać. Posyłam po pana Bobka, ale mnie powiedzieli, że
pojechał do zajęcia, bo na noc robi. Rozpacz mnie ogarnęła, żona przeklina,
dzieci płaczą, a ja ze słojem latam po mieszkaniu jak głupi i cierpię. Dopiero
zawołałem z dołu stróża, któren udzielił mnie pomocy.
- W jaki sposób?
- Kopnął w słój tak, że łbem pod łóżko wleciałem. Ma się rozumieć pokaleczyłem
się przytem coś niecoś.
- A więc przez zemstę pobił pan potem poszkodowanego Bobka?
- Poniekąd tak jest, ale nie o firanki, nie o spirytus, nie o pokaleczenie mnie
się rozeszło, tylko o to, że nie pomogło. Kasłałem potem trzy razy tyle, więc,
znaczy się, musiałem łachudrę nauczyć, że jak nie wie na pewno, nie ma prawa
domową medycyną się zajmować.
Sąd stanął na stanowisku, że pan Pszczółkowski zareagował jednak zbyt silnie, i
skazał go na tydzień aresztu z zawieszeniem do 3 lat.